O mnie

Moje zdjęcie
Nauczyciel języka polskiego i historii. Pasjonat edukacji. Szczęśliwy mąż i przyszły ojciec. Zwykły człowiek o niezwykłych pomysłach na życie :)

niedziela, 31 stycznia 2016

Jack, czyli cudowne dziecko polskiego kapitalizmu

„Plan wczorajszej nocy wzorowo wykonany” – nucę sobie od rana. Kolejna wizyta w znajomym klubie w mieście przyniosła garść interesujących tematów, a więc zaczynamy.

W końcu oderwałem się od mojej ulubionej ścianki i powędrowałem na parkiet, a tu jakże miła niespodzianka. Podbiega do mnie jedna z fanek, chyba stała czytelniczka. Nie wiem dokładnie co mówiła, ale na pewno chodziło o bloga. Nie, nie piłem wcale alkoholu, w tej sali jest jakaś słaba akustyka. Kompletnie nic nie słychać. Już nas rozpoznają. Dobrze, powoli otwierają się wrota do światowej kariery. Jeżeli mam tam wejść razem z T., musi to być naprawdę szerokie przejście.

Gdy już wybrałem się na parkiet, trochę potańczyłem. Ot tak, do przodu i do tyłu, aż dopadła mnie taka koleżanka. Młoda krew, a ja już najlepsze lata mam za sobą. 10 minut i serce prawie stanęło. Jak to mawiają – SKS. Teraz cały tydzień na ziółkach, łóżeczko, ciepłe kapcie, muzyka relaksacyjna. Chciało się szarżować, trzeba cierpieć.  Przyznaję szczerze, nie dałem rady.

Ale znam GOŚCIA, który zawsze daje radę. Wy też Go znacie. Jack … Jack Wisnioviecky. Cudowne dziecko polskiego kapitalizmu. Jeżeli ktoś nie zna Jacka, nie istnieje. Jack jest wcieleniem amerykańskiego snu o potędze. Spełnieniem marzeń o beztroskim, szczęśliwym, bezproblemowym życiu. Jack pierwszy wchodzi na parkiet i ostatni z niego schodzi. Jack ma styl, luz, talent. Jack jest wszędzie. Jeżeli zobaczysz kiedyś ładną dziewczynę i pomyślisz w przypływie ludzkiej pychy, że to Ty Ją odkryłeś, wyprowadzę Cię z błędu. Jack był tam 5 milionów lat świetlnych przed Tobą. Jack to krzyżówka Dawida Guetty, Keanu Reevesa, Colina McRae oraz Mariusza Wlazłego. Pomnożona razy dziesięć. To jest właśnie Jack, zresztą wszyscy Go znacie. 

K. twierdzi, że Jack zawsze opuszcza swoje czarne, debeściackie okulary, gdy jest pod wpływem alkoholu. Ale ja wiem, iż to wierutne kłamstwo, ponieważ Jack nigdy nie pije, On jest taki na co dzień. I gdy słuchałem koncertu CZADOMENA naszła mnie genialna myśl. Tylko jeden człowiek w klubie mógł ze spokojnym sumieniem powtórzyć frazę piosenki gwiazdora: „Ja jestem superbohaterem …”. Tym człowiekiem był właśnie Jack – cudowne dziecko polskiego kapitalizmu.


sobota, 30 stycznia 2016

Przytulanka

Słuchaj, słuchaj, nie uwierzysz. Mamy pierwszą recenzję naszej twórczości. I to nie jest byle kto, ale Krytyk Literacki z papierami. Cytuję: Jeśli ktoś ma ochotę poczytać coś dobrego, z humorem i głębią przemyśleń to POLECAM ARCYblog mojego kolegi ,,Przychodzi T. do Grzesia". Godny zastępca kawałów, typu : ,,Przychodzi baba do lekarza...", bardziej dynamiczne zwroty akcji niż w filmie ,,Szybcy i wściekli", a bohaterowie mają więcej kobiet niż agent 007.

I jak? Chyba dobrze. A skąd ja mogę wiedzieć? Kończyłem filologię, ale na połowie zajęć mnie nie było. Nie znam się na recenzjach, ale ta jest chyba pozytywna. Tak myślę. Nie pytałem, wstyd pytać. O co miałem pytać? Czy Pani recenzja jest pozytywna? Bez sensu.

Aha. Trochę jednowymiarowa. Wpisuje nas w pewne schematy? Oj tam, czepiasz się. Co? Mam napisać coś innego. Piosenkę romantyczną? Żeby złamać model bohatera-amanta? Ale ja nie … Rozłączył się, wszystko na mojej głowie.  

Moi Drodzy, odpalamy zapalniczki, znajdujemy swojego partnera, partnerkę i przytulamy się. Gdyby ktoś chwilowo nie miał nikogo pod ręką, mogę wypożyczyć swojego misia lub Pana T. Pozdrowienia dla wszystkich zakochanych par.

W bezmiarze ludzkich, zwykłych dni
Wciąż przemierzamy w kresie sił
Archipelagów pusty gmach
Nie odkrywając bliski dar

Bo tylko jedno tchnienie serc
I tylko jeden akord gwiazd
Zabrały Ciebie, zabrały Nas
W ten najpiękniejszy, marzeń
Świat

Szukamy wiatrów w morzu burz
O kamień złoty kalecząc się
A to w człowieku dusza tkwi
I ona prawdą naszą jest

Bo tylko jedno brzmienie harf
I tylko jeden czuły gest
Zabrały Ciebie, zabrały Nas
W ten najpiękniejszy, marzeń
Świat

Nie zabijajmy skarbów w Nas
Nie odwracajmy głowy w bok
Samotność rodzi gorzki plon
Dlatego bądźmy dobrzy tak

Bo tylko w jednym splocie rąk
I tylko w jednym drżeniu serc
Odkryłeś pięknych marzeń świat
Spotkałeś miłość właśnie tam 

piątek, 29 stycznia 2016

Prolog ? - ale nie jestem pewien ...

Chodź tutaj, gdzie Ty ciągle łazisz? Jak to, po co? Wypadałoby się przywitać. Z czytelnikami. Nie ma takiej potrzeby? A jak poznajesz dziewczynę na dyskotece, nie witasz się? Od razu łapiesz za …, no dobra oszczędź nam szczegółów. Ja jednak należę do tradycjonalistów. Najpierw ja, a potem Ty.



Mam na imię Grześ. Jestem poetą od lat 10. W młodości spotkało mnie bardzo traumatyczne doświadczenie. Studiowałem polonistykę i tam były prawie same kobiety …  I One kazały mi pisać … Dużo pisać … Jeszcze więcej … I ja pisałem … Dużo pisałem … Jeszcze więcej … Jak już skończyłem pisać to One kazały mi czytać … Dużo czytać … Jeszcze więcej … I ja czytałem … Jak już skończyłem czytać, skończyły się studia … One odeszły, a ja zostałem z tym wszystkim sam … Jestem poetą od lat 10.

(Cześć Grześ) – cicho, nie przerywaj, przepraszam to właśnie mój kolega T.

Od tamtego czasu jestem bardzo zamknięty … jak słój … wek … i otwieram się tylko nieraz … jak T. potrzebuje ogórków. Jestem nieuleczalnie chory na literaturę i lekarze nie widzą dla mnie ratunku.

Teraz Ty. Jak to, nie masz weny? Nie stój tak, powiedz coś. Nie jutro, teraz. Powiem za Ciebie. Mój kolega T. to piekarz. Gruboskórny piekarz. T. jest jednym z głównych bohaterów opowieści, solą tej ziemi, alfą i omegą, Małym Księciem, Różą, Latarnikiem i Pijakiem w jednym. Prawdziwy everyman, czy jakoś tak.

Razem wyruszamy na podbój wszechświata. Mamy nieograniczoną liczbę miejsc na pokładzie, więc gorąco zapraszamy. Lekko, przyjemnie i z przymrużeniem oka o rzeczach ważnych i błahych. Wierszem i prozą. Naprzód do boju …

Na zdrowie !!!

Co Ty tam mruczysz?

Wznoszę toast, na zdrowie !!!


Niech Ci będzie, na zdrowie Naszym Czytelnikom !!!

czwartek, 28 stycznia 2016

Rybka ... Złota Rybka

Dzwoni do mnie B. i pyta się, czy trzymać miejsce w samochodzie na sobotę. Trzymaj, trzymaj – odpowiadam. CZADOMAN – kocham tego gościa.

Kogo jeszcze zabieramy? (B.)

Chyba stara ekipa, sąsiadka, T. A wiem, jeszcze W. chciała jechać.

Bierzemy Ją?

Możemy.

A miałem Ci mówić. Twoja Rybka była w Świerzenku.

Gdzie?

Na boisku.

Z W.?

No.

I W. nic nie powiedziała.

Nic.


Zmiana planów. Za W. bierzemy Ptaszka. Następnym razem W. będzie wiedziała, że Grześ kocha Złote Rybki. 


W służbie edukacji

T. stwierdził ostatnio, że dzieci powinny czytać nas w szkołach. Zastanowiłem się nad tym śmiałym pomysłem i chyba ma rację. Ja głosowałem na Kaczyńskiego, to może znajdziemy się na nowej liście lektur szkolnych. Moglibyśmy zastąpić np. „Małego Księcia”. W zasadzie reprezentujemy ten sam typ twórczości – traktat filozoficzny. Podobnie jak Mały Książę podróżujemy, nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Odwiedzamy różne planety, które zamieszkują przeróżni ludzie. Podejmujemy uniwersalne tematy intrygujące ludzkość od zarania dziejów, takie jak: miłość, przyjaźń, przemijanie, alkoholizm i prostytucja. Nie mamy co prawda swojej Róży, ale ciągle nad tym pracujemy.

Ja znam kilku nauczycieli, więc udałbym się w trasę po polskich szkołach w celu promowania rodzimej poezji. Taka żywa lekcja literatury pięknej. Oczywiście wolałbym opowiadać o pięknych kobietach, ale za to chyba nie zapłacą, za literaturę prędzej.

Musimy tylko zrobić chwytliwy afisz. No wiesz – mówię do T., aby jakoś przyciągnąć tych przestarzałych belfrów. Nie rozumiem – odpowiada ze zdziwieniem T. Musimy wymyślić hasło, że niby rozważania o polskiej poezji, a jak już mnie zaproszą, będę opowiadał tylko o Tobie – tłumaczę. Dobre, dobre – kiwa głową T. Niech pomyślę. Wiem. „Drogą polskich wieszczów narodowych – Słowacki, Sienkiewicz, Sierocki, Mickiewicz”.

I jak? – pytam T.

Ten Mickiewicz tu nie pasuje.

Nie pasuje – dlaczego?

Tak wizualnie.


Aaa, skoro T. mówi, że nie pasuje, to nie pasuje. W końcu On układa bułeczki w piekarni. Mickiewicz skreślony, Sierocki zostaje. 

Weranda u T.

Czasami lubię zabawić się w wizjonera i przepowiedzieć komuś przyszłość. Bardzo dawno temu założyłem się z dwiema koleżankami ze studiów, że nim upłynie 5 lat obie wyjdą za mąż. Nie pomyliłem się. Wtedy śmiały się z moich proroczych zdolności, dziś nie jest już Im pewnie do śmiechu. A ja śmieję się nadal i nadal przewiduję.

Widzę w mojej szklanej kuli, że tego lata ponownie odwiedzę słynną werandę u T. Działka ogrodowa. Cudowna woń świeżego obornika. Ławeczka, stoliczek. I ta sprężysta trampolina. Ach, gdyby człowiek był jeszcze tak młody. Poskakałby sobie. Pomarzyć.

Popijam srebrzysty nektar – owoc ziemi i prac rąk ludzkich. Siedzę między T. i B., w środku zawsze najcieplej. Dołóż tam do pieca – kieruję wzrok w stronę kolegi-piekarza i On dokłada. Siedzimy, milczymy, nawilżamy języki. Kolejny taki wieczór. Lata upływają i nic się nie zmienia. Tylko sklep na wsi zamknęli. Znowu nie zabrałem ze sobą klucza i będą musiał prędzej wrócić do domu. Prześpisz się na górze – instruuje mnie T. A teraz siedź – kończy. Siedzę, choć wiem, że na górze zamknięte i nie otworzą.


Może następnym razem zaprosimy jakieś dziewczyny? – rzucam pytanie w powietrze. Nikt nie odpowiada. Jedna zajęta, druga wyjechała, trzecia wyszła, czwarta pilnuje dzieci, ta za młoda, tamta za brzydka. Zresztą i tak żadna z Nich, by nie przyszła. Masz piwo to pij, a nie gadaj – gani mnie T. I co, nie będzie tych dziewczyn? – nie daję za wygraną. T. wyjmuje telefon i dzwoni. Zaraz ci sprowadzę … Znam ten numer na pamięć. Przechwałki piekarza. 100 lat tam siedzę i jeszcze żadnej nie sprowadził. Zawsze sobie tłumaczę, że to wina tej wąskiej ścieżki, przecież wszyscy jesteśmy nieziemsko przystojni. 

Łza

Kocham życie za to, że daje mi możliwość spotkania cudownych ludzi, tym  bardziej, iż w przeważającej części są to kobiety. Kobieta jest najlepszą inspiracją dla sztuki. Ja - mały, szary człowieczek dostąpiłem zaszczytu poznania wielu wyjątkowych kobiet, które uczyniły moje życie bogatym, ciekawym i różnorodnym. Najbardziej w kobietach fascynuje mnie jeden kobiecy organ … serce, tudzież jego brak. Z serca powstają łzy, a łzy rodzą poezję.

Spłynęła …
Wzdłuż rumianego policzka
Malutka, gorąca, skąpana
W zapachu wczorajszych perfum
Czysta łza
Bez ostrzeżenia,
Krzyku, histerii,
Prosto z samego serca
Spłynęła …
Gdzieś między palce
Tak delikatnie
Z maestrią skrzypka
Spłynęła …
W tej jednej łzie była
Ona cała
Tak bardzo silna,
Tak bardzo słaba
Została sobą
Na zawsze 

Tak miło ...

Dla każdego piszącego najważniejszy nie jest sam akt twórczy, lecz reakcja czytelnika na proponowane dzieło. Pisanie jest czymś bardzo intymnym i dokonuje się w domowym zaciszu. Z chwilą, gdy czytelnik wchodzi w interakcję z dziełem,  czyni owe dzieło dobrem publicznym.

Nie ma nic przyjemniejszego dla piszącego, niż odzew czytelnika. Spełnienie marzeń piszącego następuje wtedy, gdy czytelnik jednym tchem wymienia bohaterów jego dzieła, zna poszczególne sceny dzieła (nierzadko lepiej, niż sam piszący) lub cytuje z pamięci fragmenty tegoż dzieła.

Jeżeli ktoś powtarza wciąż frazy u gruboskórnym piekarzu T., snuje plany zajrzenia do Jego cudownej piwnicy lub chciałby nieraz zapłakać pod miejskim sądem, żaląc się na niesprawiedliwość ślepego Kupidyna to znak – znak, że jesteśmy na najlepszej drodze, by zawładnąć Waszym światem. Znak, że wnieśliśmy kawałek naszego życia, naszych radości i wzruszeń do Waszego, jakże już bogatego mikrokosmosu. 

Sława ma swoje cienie i blaski. Na razie zauważamy tylko blaski. Wychodzę na werandę w znanym klubie w mieście i dołączam do grupki moich znajomych. Wszyscy palą papierosy, ja oczywiście nie palę, ponieważ … nie lubię palić i nie potrafię. Proste. Nagle jedna z koleżanek A. zwraca się do mnie z pytaniem, czy wypiłem już dzisiaj dwa piwa? Zupełnie nie skumałem. Na początku myślałem, że tak słabo wyglądam i to z troski. Kolejne pytanie wyjaśniło sprawę – „Bo jak wypiłeś to też chciałam pożyczyć 20 zł, ale jak nie to trudno”. O kurczę, czytała dziewczyna ostatnie wpisy i już wyciąga z nich wnioski. Ja niestety nie wyciągam żadnych. Już chciałem sięgnąć do kieszeni po czarodziejski banknocik i grzecznie się podzielić, ale przypomniałem sobie, że przecież mam całą stówkę. Delikatnie wyjmuję dłoń z kieszeni, bo Władysław Jagiełło jest o wiele przystojniejszy od Chrobrego, więc żal go tracić. Wiem, za grosz nie mam gustu, ale przynajmniej raz zaoszczędziłem dzięki temu pieniądze. 

Passo doble

Taniec to zmysłowa gra kochanków, pragnienie dusz, żądza ciał. Taniec to delikatne stąpanie po tafli topniejącego lodu, wystarczy jeden fałszywy ruch i cudowny nastrój pryska. Taniec to sztuka, wymagająca inteligencji, uroku, seksapilu. Taniec to zapomnienie w rozkoszy.

Najważniejsze w tańcu jest dotrzymanie kroku partnerowi.

Istnieją różne rodzaje tańca i każdy jest dozwolony.


Gdzie jest do cholery T.? – zastanawiam się nad losem mojego kolegi-piekarza. Przecież nie mógł tak po prostu zniknąć, gdzieś musi być. Na parkiecie? O, jest. Tańczy. Długonoga, cudna brunetka, figura modelki. Nawet daje radę. T. daje radę. Ona ma to „coś” od urodzenia. Zaraz, zaraz. Co robi T.? Płynie nurtem rzeki. Pokonuje kolejne meandry parkietu. Oddala się od dostojnej niewiasty. Gdzie surfujesz żeglarzu? – krzyczę. A T. tak leciutko, powłóczyście w lewą stronę. Zmienia styl. Tak, tak. Zmienia. Z walca przechodzi w passo doble. Atakuje, atakuje … i ma. Ma, zdobył. Mount Everest dzisiejszej imprezy. Piękny filar, długo się nie opierał. 

Historia pewnej męskości

Koleżanki ze studiów doktoranckich zabrały mnie dzisiaj do kawiarni. Na piwo …, bo w kawiarni, jak sama nazwa wskazuje, pije się właśnie piwo. Pierwszy raz w życiu byłem w takim miejscu. Zawsze piłem piwo z T. pod blokiem, ewentualnie w piwnicy, gdzie kłęby dymu przysłaniały T., a mój towarzysz niedoli nie jest wcale niskich gabarytów. A tutaj tak klimatycznie, przytulnie i obsługa bardzo miła.



Uśmiechnięta Pani podaje nam zamówione trunki. Spoglądam. Kasia ma słomkę, Marta ma słomkę, a Grzesiowi podali bez. A ja przecież lubię pić ze słomki. Zawsze piję piwo ze słomki. Musiałem nie spodobać się owej Pani – myślę. Przecież nie mogło chodzić o nic innego. Czy zwyczajna słomka mogłaby urazić moje męskiego ego? Na pewno nie. Przy wyjściu przekonałem się, że Pani z obsługi zapewne miała inne zdanie na ten temat. Gdy wychodziliśmy powiedziałem ładnie „do widzenia” i Pani mi równie ładnie odpowiedziała, nawet się uśmiechnęła. A więc spodobałem się. Czyli brak słomki to była ochrona męskości. Chyba zacznę częściej chodzić do kawiarni, lubię jak kobiety troszczą się o moją męskość. 

Z miłości do pięknych kobiet

Prawdziwy filolog to esteta, który zgłębia duchową materię świata.

Prawdziwy piekarz to także esteta, doceniający zewnętrzne piękno świata (bułeczki i chlebek muszą jakoś wyglądać).

Dopiero spotkanie piekarza z filologiem pozwala odkryć harmonijne kobiece piękno, będące połączeniem pięknego ciała, serca i umysłu.

W ten sposób narodził się nasz autorski cykl „Z miłości do pięknych kobiet”.

Raz, dwa, trzy, startujemy. Kilka dni temu na profilu jednej z moich koleżanek pojawił się bardzo atrakcyjny post, zachęcający do obejrzenia pewnego teledysku. Czytam wpis nad filmikiem – „gorąco polecam zespół mojej przyjaciółki”. Czyniąc zadość starej, ludowej prawdzie – „przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi”, zabieram się do oglądania.

Muzyka disco polo. Jak każdy szanujący się filolog, lubuję się w takich klimatach. No, no, nie powiem. Całkiem, całkiem. Po minucie musiałem podgłośnić, bo obraz całkowicie przesłonił mi głos … Z pokoju dobiega mnie jakiś skowyt, a nie, to tylko mama. Przycisz laptopa – krzyczy dwa razy głośniej od dźwięku muzyki. Co ty tam masz włączone? Chodź, zobacz – odpowiadam niewzruszony. Za sekundę wspólnie wpatrujemy się w mały, kolorowy ekranik. Ładnie (mama), ładna (ja), … ładnie śpiewa (mama) … aaa, no tak – wyrywam się ze stanu obezwładniającej hipnozy – ładnie śpiewa. Kto to? – pyta mama. Nie wiem, ale dobra jest – kończę rozmowę.



Później klikam jeszcze 20 razy. Co taka kobieta robi w wojsku? – nie mam pojęcia. Chyba, że w kontrwywiadzie, tam z pewnością rozpracowałaby każdego wroga. Jedno mnie tylko martwi, słowa refrenu – „Dla mnie to już koniec, odejdź stąd. Nie łudź się, nie będę z tobą już”. A ja jeszcze nie zdążyłem nacieszyć się tym przebojem. 

Zaproszenia

Ostatnio dostałem od mojej sąsiadki K. zaproszenie. Spokojnie, nie ma się zbytnio, czym chwalić. Nie było to zaproszenie do kina, teatru, kawiarni, ani nawet na spacer. Nic z tych rzeczy. Zaproszenie na wydarzenie – „Szalona noc tancerek”. Początkowo myślałem, że wystąpi sama K., ale dość szybko prysły moje nadzieje. Stwierdziłem z całą pewnością – nie idę.

Położyłem się do łóżka i myślę. Zaproszenie. Co to właściwie znaczy? Zaproszenie, czyli prosić kogoś o coś. Prośba zawsze kojarzy się z jakąś intymną relację. K. zaprasza grupowo. Zaprasza na noc tancerek. Zaprasza mnie, zaprasza T., i Ciebie też zaprasza. Dziwnie to, że teraz każdy może każdego zaprosić i to na coś, czego sam nie organizuje. W ten sposób prośba staje się czymś nieosobistym, powszechnym, coraz mniej uroczym i ekscytującym,

Myślę dalej i tworzę projekcję przyszłości. Skoro już teraz wirtualne zaproszenia są popularniejsze od zwykłych, może za kilka lat, mężczyzna będzie prosił o rękę kobiety także za pomocą portalu. „Moja Droga, proszę Cię o rękę”. Ciebie, Ciebie, i Ciebie też. A co mi tam, nie wolno? To tylko jedno kliknięcie więcej. Partnerka ma do wyboru trzy opcje. Zignoruj – dzisiejsze nie. Wezmę udział – to coś na wzór tak. Zainteresowany – no nie wiem, zobaczę. 80 osób weźmie udział w wydarzeniu, 40 zainteresowanych. I bądź tu człowieku mądry, którą pannę młodą wybrać.


Wolę jednak dostawać tradycyjne zaproszenia, które są adresowane wyłącznie do mnie. Stanąć wspólnie z T. na ślubnym kobiercu, to nie jest jednak najskrytsze marzenie mojego życia. 

O butelkę od sławy ...

W miniony weekend świętowaliśmy wspólnie z T. odwiedziny setnego czytelnika. Do miliona jeszcze trochę brakuje, ale T. i tak był wyraźnie wzruszony, co można uznać za niebywały sukces. Pierwszy raz od dziesiątek lat widziałem T. w stanie emocjonalnej ekscytacji. Chyba w piekarni chwilowo zabrakło mąki.

Dziękujemy za wszystkie pozytywne komentarze, które do nas płyną z całego świata … konkretnie to z Polski … z jej północnej części … bliżej morza … głównie z województwa pomorskiego … tzn. z jednego z powiatów tegoż województwa … a właściwie to z Miastka i okolic.

Już pracujemy nad przyszłą strategią reklamową. Byliśmy nawet blisko nagrania własnego teledysku. Oglądamy Polo Tv, a tam śpiewa niejaki Mietek, mówię do T.: to jest nasza przepustka do kariery. Nagramy teledysk i on będzie nas promował. Kto? Nie Mietek, na Niego nas nie stać. Teledysk będzie nas promował.


T. przystał na propozycję, ale zaznaczył, że zaczniemy nagrywać dopiero od trzeciej butelki. Na całe szczęście moja epopeja skończyła się krótko po drugiej. Teledysku nie mamy, niemniej nadal walczymy o swoje i próbujemy podbić świat, niczym te dwie myszki z amerykańskiej kreskówki. Ja jestem oczywiście Pinky, T. to niekwestionowany Mózg całej operacji.


Pozostaje żyć nadzieją, że przy dwusetnym czytelniku pójdzie nam trochę lepiej z tym teledyskiem. 

Mielno

W pewną ciepłą, sierpniową sobotę słyszę piskliwy dźwięk dzwonka. Wstaję z łóżka, otwieram drzwi, a w futrynie stoi B. Co ty robisz? Tyle razy do ciebie dzwoniłem, trzymaj telefon pod dupą – krzyczy. Spałem, co się stało? – odpowiadam. Ubieraj się, jedziemy do Mielna na balety. Gdzie? Stary, daj mi spokój, wszystko mnie boli, nigdzie się dzisiaj nie ruszam. No dawaj – nalega.

Za godzinę siedziałem już .w samochodzie B. Podjeżdżamy pod blok, w którym mieszka T. Pukamy do drzwi Jego mieszkania. Otwiera T., rozebrany od pasa w górę. Typowo męska klata, szczecina godna pozazdroszczenia. Jedziesz do Mielna? – zadaje pytanie B. Nigdzie nie jadę, piwo mogę wypić u siebie na działce – odpowiada wyraźnie rozgoryczony T. No dawaj, będą oflisy do pomacania – przekonuje B. T. nie daje się tak łatwo namówić, jak ja. Dobra, zostaw tą grubą pornograficzną świnię i jedziemy sami – kończę znużony pustą gadaniną.

Po drodze wstępujemy do Biedronki w celu nabycia kanapek na drogę, wszak do Mielna trochę czasu trzeba jechać.

Docieramy na miejsce około godziny 21.00. Jeszcze parę głębszych na odwagę i możemy lecieć, tzn. parę głębszych dla mnie, B. jest odważny bez wspomagania, a poza tym kieruje.

Idziemy główną alejką w stronę plaży. Nagle spostrzegam znajomą twarz. Patrz, patrz – mówię do B. Tam pod tymi parasolami – Mroczek. Gdzie? – pyta rozkojarzony B. No tam, pod parasolką. Mroczek z jakąś panienką.

Lubię wszystko, ale zdrady nie toleruję, więc biegną pod te piękne, kolorowe parasolki. Czekaj, czekaj, gdzie ty lecisz? – woła za mną B. Idę z Nim porozmawiać, On tutaj z długonogą blondyną, a Kinga sama w domu dzieci bawi. Ja Mu zaraz pokażę – odpowiadam wzburzony. Czekaj, czekaj – słyszę głos zdyszanego B. Za późno, doleciałem do stolika, przy którym siedział Mroczek i dawaj Go w mordę. Bez zastanowienia. Raz i drugi. Z płaskiego, bo ręka mnie boli. I chciałem raz trzeci, ale w porę powstrzymał mnie B. Co ty odpier…? – pyta B. Jak to co? Leję Mroczka w mordę, za Kingę, za dzieci. Wiesz, że nie lubię takich frajerów. Już brałem następny rozmach, gdy B. wrzasnął – przecież to nie ten. Jak to? To nie jest ten od Kingi? – odparłem zdumiony. Jasne, że nie, to ten drugi – stwierdził B. A to przepraszam, chodźmy już na balety, bo od tej szarpaniny zaschło mi jakoś w gardle.


Tego wieczora nie widzieliśmy już Mroczka. Pewnie dlatego, że On poszedł do Bajki, a my do Disco Plazy. 

TM

Wczoraj usłyszałem, że w "Tygodniku Miasteckim" ma pojawić się jakaś nowa rubryka. TM to taka lokalna gazeta, niektórzy porównują ją z "Faktem". Nie wiem, ile w tym prawdy. Wiem natomiast, że na ostatnich stronach "Faktu" pozują roznegliżowane kobiety, w TM kobiet nie ma, więc porównanie chyba trochę na wyrost.

Skoro nowa rubryka to na pewno o Sierockim – tak sobie pomyślałem i postanowiłem jak najprędzej nabyć świeżutki numer. Dzisiaj wróciłem późno z pracy, więc chciałem wykorzystać N. aby przyniosła mi gazetę do domu, bo u nas sprzedają gazety na sali. Niestety N. umyła głowę i nie chciała wyjść na zewnątrz. Cóż, musiałem podreptać sam.

5 minut i byłem z powrotem. Przeglądam. Pogoda, Interwencje, Historia, Sport. O Sierockim ani słowa. Poczułem się trochę rozczarowany. Zamiast nowej rubryki o Sierockim ogłoszenia matrymonialne pod znaczącym tytułem „Serca Dwa”. Też dobrze, ludzie powinni łączyć się w pary. Ale, jeśli spotkacie, gdzieś redaktora TM powiedzcie, że Sierocki ciągle czeka na telefon.


Jak już kupiłem, czytam. Anonse czytam. Jeden Pan dodał nawet zdjęcie. Fajnie, choć bardziej interesują mnie kobiety. O, Małgorzata, lat 33. „Szukam partnera na całe życie, który nie będzie patrzył na modę, ale na to co mam w sercu. Jestem prosta kobieta. Chciałabym, aby pan był uczciwy, lubił – tak jak ja – chodzić do kina. Chciałabym mieć kogoś, na kim można się wesprzeć, do kogo można się przytulić. Interesuję mnie panowie w wieku 35-45 lat, kawalerowie, z Kartuz”.


Piękny anons. Aż, szkoda, że mam dopiero 26 wiosen. Może T. skorzysta, On wygląda trochę starzej. Niemniej będę trzymał kciuki, by Autorce ogłoszenia udało znaleźć się wartościowego kandydata. W końcu, co dwa serca, to nie jedno.

Niewieście pragnienia

Wczoraj napisała do mnie jedna dziewczyna, prosząc mnie, bym poświęcił Jej następny wpis. Powiedziałem, iż musi się postarać, by zaistnieć w mojej historii. Ona na to, że piszę o T. i B., więc mogę i o Niej. Odpowiedziałem krótko, że nie piszę wcale o T. i B., ale o pewnych zjawiskach. Ona uparcie obstawała przy swoim. Zupełnie nie rozumiem Jej pragnień. Owszem pisałem dla dziewczyn nawet całe książki, ale tylko i wyłącznie w celach terapeutycznych, gdy naprawdę tego potrzebowały, a u owej niewiasty nie widzę takiej potrzeby.

Może zrozumiałbym tę prośbę, gdybym miał milionową publiczność, wtedy usłyszałoby o Niej mnóstwo ludzi. Ja mam zaledwie dwustu znajomych, powiedzmy, że mój wpis przeczyta połowa z Nich. Daje to w sumie stu czytelników. Niewielu, jeżeli ktoś chce się wybić na gwiazdę. Powinna napisać do Lewandowskiego, Piaska, Burneiki, albo przynajmniej do T. T. ma więcej znajomych ode mnie. Wiadomo, teraz ludzie bardziej potrzebują strawy chlebowej, aniżeli intelektualnej. T. jest kimś, to jest piekarz. A ja? Zwykły poeta facebookowy.

Z racji, że jestem grzecznym i ułożonym chłopcem, nie potrafiłem odmówić. Dedykuję owej Damie krótki, aczkolwiek wypływający z głębi serca poemat:

Ja, poeta mały, bez większych talentów
W świecie absurdów i malkontentów
Spełniam drobne, niewieście pragnienie
Choć nie jest sława na moje skinienie
Jeśli chce Panna być w Hollywoodzie
Musi zaprosić T. na porządny udziec
Wtedy spełni się sen o pięknej karierze
Bo w siłę swojego pióra niestety nie wierzę


Piwnica u T.

Jeszcze w czasach studenckich czytałem ciekawy artykuł o topice przestrzennej w literaturze polskiego oświecenia. I tam się pojawiała kategoria – „locus horridus”, czyli miejsca straszne. Jeżeli dobrze pamiętam, do miejsc strasznych zaliczano m.in. las. Myślę, że współczesnym „locus horiidus” można nazwać piwnicę u T.

Piwnica u T. jest lokalem towarzysko-integracyjnym. Sezon piwniczy trwa praktycznie przez cały rok, jeżeli zostaną spełnione określone warunki otwarcia lokalu. Po pierwsze – spragnieni przygód pensjonariusze. Należy nadmienić, że T. nie wpuszcza do piwnicy przypadkowych ludzi. W zasadzie przebywa tam sama elita, przedstawiciele wyższych warstw społecznych – piekarz, kierowca bez licencji, bezrobotny nauczyciel. Dość ciekawy konglomerat. Pewnego razu piwnicę nawiedził gość niespełniający podstawowych standardów lokalu i T. chciał go udusić za pomocą kabla od wiertarki.

Po drugie musi istnieć wyższa konieczność otwarcia lokalu. T. jest bardzo pragmatycznym człowiekiem i nie otwiera piwnicy bez przyczyny. Zwykle trzeba wnieść jakieś wiano – jedną lub dwie butelki wiana. W zależności, ile czasu chcesz zabawić w piwnicy. T. zamyka lokal zaraz po skonsumowaniu ostatniej butelki. I w zasadzie ma rację – po co siedzieć przy pustym stole?

Po trzecie T. musi być w dobrym humorze. Jeżeli jest w złym humorze nie otworzy piwnicy, chyba, że przyniesiesz ze sobą rzecz, która poprawi Mu humor. To jest bardzo proste i logiczne. T. ma w piwnicy ogórki, grzybki, kartofle i kompoty, więc do szczęścia brakuje mu tylko jednego …

Kiedyś chcieliśmy wspólnie z T. złożyć projekt o dofinansowanie do Unii Europejskiej. Wszak piwnica jest również lokalem kulturalno-edukacyjnym. Można nauczyć się tam wielu pożytecznych umiejętności. Niestety Unia odrzuciła nasz projekt, woleli dać rolnikom na orzechy. Oczywiście dzisiaj po orzechach nie ma już śladu, a piwnica u T. nadal funkcjonuje.



Śnieżynka i gruboskórny piekarz

Mój kolega T. – piekarz to bardzo fajny chłopak, aczkolwiek mógłby się nieraz wykazać większą delikatnością. Chyba wszyscy piekarze są tacy gruboskórni, to pewnie od tej mąki. Mąka utwardza. T. utwardziła na wieki.

Pewnego wieczora wychodzimy ze znajomego klubu w mieście i podążamy w kierunku banku. Nie po pieniądze. Zresztą T. nie ma pieniędzy. Ja mam pieniądze, ale nie mam karty do bankomatu. Idziemy w stronę banku, bo tam jest parking. Na parking ma przyjechać samochód i nas zabrać do domu. Więc idziemy, tzn. ja już nie idę, bo zatrzymałem się koło sądu. Siadam na schodkach koło sądu i płaczę. Płaczę, bo lubię czasami sobie popłakać. Nadciąga T. i zdziwiony zadaje głupie pytanie – Co ty k… robisz. Siedzę, nie widać – odpowiadam. Dlaczego ty ryczysz, jak baba? – ripostuje T. A co nie wolno? Podnoś dupę i idziemy – krzyczy rozzłoszczony T. A ja siedzę i wycieram załzawione oczy. Za chwilę dołącza do nas B. Lubię B., bo On jest bardziej wrażliwy od T. B. nie jest piekarzem i to wszystko tłumaczy. B. jest kierowcą. Jeździ i podziwia krajobrazy, stąd potrafi odpowiednio ocenić ludzkie uczucia.


Co się stało? – pyta wyraźnie poruszony B. Tłumaczę Mu, że ta moja wymarzona Śnieżynka nawet nie chciała na mnie spojrzeć i wyszła gdzieś z jakimś prymitywnym samcem alfa. Aaa – troskliwie zagaił B. A teraz siedzę pod sądem i szukam sprawiedliwości – kontynuuję. Co ty pierd… - przerywa T. Podnoś dupę i idziemy. Posiedzisz w samochodzie. Jak w samochodzie, przecież tu jest sąd, a nie tam – pomyślałem. W tym momencie T. przypomniał mi sędziego z „Procesu” Kafki. Jeżeli teraz odejdę spod sądu, to już nigdy nie dojdę swego prawa do miłości. Nie zdążyłem dobrze zastanowić się nas sensem owej koncepcji, gdy T. siłą doprowadził mnie do auta. 

Nie przejmuj się, może za tydzień znowu będzie – pocieszał mnie B. Może. Wbiłem wzrok w pokrowiec fotela. Ocknąłem się dopiero przed domem. Widziałem Śnieżynkę jeszcze kilkakrotnie, ale już nigdy nie płakałem. Podejrzewam, że T. regularnie dosypywał mąki do mojego alkoholu.



Jak dwie połówki jabłka ...

Wczoraj odwiedziłem znajomy klub w mieście. Jestem strasznie zawiedziony i bardzo mi wstyd. Nie wstydzę się tego, że jestem zawiedziony. Wstydzę się powodu swojego zawiedzenia. Jednak mój przyjaciel B. poklepał mnie po ramieniu i powiedział, abym nie wstydził  się swoich uczuć. Od razu przyszła mi na myśl piosenka Markowskiej: „Zatańczmy, zatańczmy, zerwij ze mnie wstyd”. Tam chodzi chyba o coś innego, zupełnie nie znam się na współczesnej kulturze. Ale efekt podobny, jak u mnie.

Już się nie wstydzę i wyznaję publicznie, iż byłem bardzo zawiedziony, bo nie było mojej ulubionej barmanki. Nie muszę wspominać, że straciła na tym estetyczna oprawa lokalu. Zresztą wszystkie barmanki są bardzo ładne i miłe. Ale Ta jedna, jedyna barmanka jest wyjątkowa, gdyż tylko Ona mnie rozumie. Jesteśmy jak te dwie połówki jabłka z „Uczty” Platona – razem tworzymy doskonałą i harmonijną Jedność. Ja przed stołem baru, Ona za nim. Ja pokazuję na palcach, co mi potrzeba i w jakiej ilości, a Ona mi to podaje. Rozumiemy się bez słów. Inne barmanki zawsze zadają kłopotliwe pytania, wyprowadzają mnie z równowagi. Szybko załamuję się w sobie i każę iść do baru T. albo B., a Oni często biorą więcej, niż Im kazałem zamówić. I wtedy bardzo cierpię, bo wypijam za dużo. Można więc powiedzieć, że Ta wyjątkowa barmanka jest lekarstwem na moje cierpienia. Pewnie nie zapłacą Jej za to więcej, a powinni. Rzadko, która barmanka dba o rozwój duchowy klienta.



Obyś cudze dzieci uczył ...

Na studiach o specjalności nauczycielskiej jest taki przedmiot o nazwie dydaktyka. W ramach dydaktyki każdy student musi odbyć praktyki w szkole. Ja również musiałem przeprowadzić zajęcia na różnych poziomach kształcenia: w podstawówce, gimnazjum, liceum. Praktyki potrafią niekiedy wprowadzić człowieka w osłupienie.

Lekcja w II kl. gimnazjum. Temat: Uniwersalna wymowa „Hymnu do miłości” św. Pawła. Cel lekcji: Analiza i interpretacja „Hymnu do miłości”. Metody pracy: pogadanka, praca z tekstem, praca samodzielna, itd.

Praktykant: zupełnie nieprzygotowany. Znam takie środki poetyckie, jak onomatopeja, oksymoron, metonimia, elipsa, lichota, synekdocha, ale nie mam bladego pojęcia o miłości. Mogę opowiedzieć o kształtowaniu się ideału miłości od starożytności, aż po współczesność, ale to tylko teoria. Ale skoro kazali, to idę na żywioł.

Analiza poszła dość sprawnie. Przechodzimy do rekapitulacji, to takie podsumowanie. Miałem zapytać dzieciaków – czym dla nich jest miłość? Ja chciałem z tego zrezygnować, ale nauczycielka się uparła. Cóż poradzić, pytam. Zgłasza się malutki, rudawy chłopczyk z pierwszej ławki. Dla mnie miłość to mama i tata, ogólnie rodzina – odpowiada. Brawo Krzyś, będą z ciebie ludzie – pomyślałem. Kto jeszcze? W górze pojawiły się salwy rąk. Więc pytam dalej, a minuty lecą. Jako ostatnia zgłasza się długowłosa uczennica z ostatniej ławki. Dumnie patrzy w moim kierunku i odpowiada: Proszę Pana, dla mnie miłość to seks. Ja to nawet lubię. A Pan taki przystojny …


Spuściłem oczy na dół, jak trzyletni dzidziuś, któremu zabrali cukierka. Na całe szczęście uratował mnie dzwonek. Jako pedagog muszę bezdyskusyjnie potępić ten incydent, choć nie odmawiam dziewczynie dobrego gustu. 

Manekiny dla dziewczyny

Czasami znajomi namówią mnie na odwiedziny pewnego lokalu w Miastku. Zwykle nie mam ochoty tam jeździć. Z prostej przyczyny – tracę zbyt dużo pieniędzy. Nie, nie piję dużo alkoholu. Po trzech piwach ledwo trzymam się na nogach. Rozdaję na prawo i lewo. Jednego wieczoru podchodzi do mnie urocza niewiasta i szepcze coś do ucha. Nie wiem, czy mówiła niewyraźnie, czy może ja już niewyraźnie słyszałem, ale kazałem Jej powoli i głośno powtórzyć. Powtórzyła. Chciała pożyczyć pięć złotych. Pożyczyć? Zwykle pożycza się od znajomych, a ja Jej nie znałem. Może Ona znała mnie? Tego nie da się wykluczyć. Niemniej, do dzisiaj zastanawia mnie fakt, dlaczego podeszła właśnie do mnie. Mój kolega T. stwierdził, że wyglądam na bogatego. Patrzę w lustro i nie widzę tego bogactwa, chyba że chodziło Mu o bogactwo duchowe, te bije prosto z mojej twarzy. Ale bogactwo duchowe rzadko idzie w parze z bogactwem materialnym, więc to musiało być coś innego. Podjąłem trop T. Szalik – Armaniego, marynarka – Zalando, spodnie – H&M. Ale ze mnie marka. Istny manekin z centrum handlowego. Faktycznie, mogła pomyśleć, że jestem napchany forsą, a ja to wszystko mam z tych sklepików, no second hand. O tym niestety wiedzieć nie mogła. Szperam po kieszeni. Jak zwykle, nie mam drobnych. Wyciągam banknocik z wizerunkiem Chrobrego. No nawet przystojny w tej koronie, nie powiem. I wtykam w Jej malutką rączkę. Podziękowała i odeszła. Nawet zbytnio się nie uśmiechnęła. A powinna, bo dla Niej przerzuciłem 578 desek w tartaku. 

Sorry, taki mamy klimat ...

Ja to mam pecha. Wyjątkowo wybrałem się dzisiaj do Koszalina, bo Słupsk już mi trochę obrzydł. Wiadomo, jak człowiek się wybrał, musi za chwilę wrócić. Wsiadam więc do autobusu. Godzina 15.30. Ruszamy.

Wyjeżdżamy z Koszalina. Jesteśmy akurat na tych zawijanych zakrętach, przed nami malutka górka. Autobus nagle gaśnie. Nie, tylko nie to. Na pewno nie podjedzie. Oczywiście nie podjechał. Stoimy. Godzina 15.40.

Kierowca dzwoni do centrali: autobus zgasł i nie chce dalej jechać. Kobiecy głosik z centrali odpowiada: A ludzie w środku są? Kierowca lekko zirytowany: No przecież sam nie jadę. Centrala: Ilu? Kierowca: No nie wiem, 7-8 i marzną. Centrala: Musicie poczekać godzinę. Godzina 15.50.

Czekamy. Nie wiem specjalnie na co. Może przyjedzie inny autobus, może przyjdzie ktoś z serwisu i naprawi nasz autobus, a może przyjadą, dadzą koce i prześpimy się do jutra. Niedługo ma nastać odwilż. Godzina 16.00.

Gdyby nie ta górka moglibyśmy popchać – myślę. Ja mam dość siły, ale nie wiem, jak pozostali mężczyźni. Wszystko przez to chrzczone paliwo, złodzieje jedne. Kaczyński zrobi z wami porządek. Godzina 16.20.

Dzwoni centrala: jedzie po was autobus, będzie za 45 minut. Kierowca: milczy, chyba nie chce nikogo denerwować. Godzina 16.40.

Dzwoni mój telefon. Mama.

- Gdzie ty jesteś?

- Siedzę w autobusie.
- To czemu jeszcze cię nie ma?

- Bo autobus stoi.

- Gdzie?

- Nie wiem, pod górką.

- W Białej?

- A gdzie tam, za Koszalinem.

- I co teraz?

- Czekamy.

- A ludzie są?

- Są, przecież nie wyszli.

- I nic nie mówią?

- A co mają mówić, czekają.

- Zimno?

- Niespecjalnie, młode dziewczyny jadą to ciepło.

- No to czekaj.

Godzina 17.00.

Wstaje jedna z pasażerek. Żegna się ze wszystkimi, bo przyjechał po nią samochód. Zabiera ze sobą też innego pasażera. Facet idzie w stronę kierowcy i żąda zwrotu pieniążków za bilet. Kierowca dzwoni w tej sprawie do centrali. Centrala rozpatruje wniosek pozytywnie. Chłopak z dziewczyną otrzymują swoje pieniążki. Godzina 17.30.

Na horyzoncie pojawia się drugi autobus. Zabieram z siedzenia laptopa i z innymi towarzyszami niedoli przenoszę się do innego wozu. Oby tylko dojechał na miejsce. Godzina 18.20.

Dojeżdżam do domu. Godzina 19.00. A jednak Słupsk nie jest taki zły, jak sądziłem rankiem. Bije się w piersi, stamtąd nigdy nie wracałem 3 godziny.