Letnia,
pogodna, cicha noc. Wzrok skierowany ku górze. Na czystym, bezchmurnym niebie rozbłysła
konstelacja Centaura. Siedział na samym skraju przepaści, skąd nie było odwrotu.
Lewą dłonią gładził delikatny kosmyk jej włosów, czuł każde uderzenie serca,
słyszał najdrobniejszy szept. Znał, pamiętał, tęsknił.
Cudowna
woń rumianku wypełniała intymną przestrzeń spotkania. Jej ulubiony zapach, jego
upragnione szczęście. Wszystko rozprysło się w ułamku chwili, w gorzkim smaku
słów. Niepotrzebnych. Gdyby tylko mógł zawrócić, cofnąć wskazówkę zegara o
jedną, dwie godziny. Za późno.
Prowadził
jej niewidzialną rękę daleko przed siebie. Tam, na widnokręgu, ich wspólna
gwiazda. Zgasła. Został sam. Zraniony, bezbronny, dziki. Drżał. Krzyczał w
milczeniu. Cierpiał w bezwładzie. Odeszła na zawsze.
Pochylił
się. Spojrzał w dół. Jeszcze raz z powrotem. Widział uśmiechniętą twarz.
Widział pogodne oblicze. Widział otwarte serce. Znał, pamiętał, tęsknił.
Skoczył. Nie rozwinął skrzydeł. Upadł. Upadł, bo tylko ona mogła go podnieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz