Pogoda
totalnie do bani, więc korzystam z wolnej chwili i udaję się w sprawach
biznesowych do Koszalina. Siedzę na stancji u brata. Nagle nachodzi mnie
niedorzecznie prostacka myśl, że w końcu należałoby spożyć jakieś śniadanie.
Sięgam po dwa czarodziejskie kluczki. "Ten żółty masz od drzwi
wewnętrznych" - pamiętam doskonale słowa mojego mentora. Wkładam.
Przekręcam. Otworzyłem. Teraz druga strona. Wkładam. Próbuję przekręcić. Jeden
raz, drugi, trzeci. Za cholerę nie idzie. Jeszcze chwila, zbiegną się sąsiedzi
i uznają mnie za włamywacza - pomyślałem. Dobrze, że przynajmniej mogę wyjąć.
Dzwonię.
-
Ty słuchaj. Nie da rady tych drzwi zamknąć.
-
Jak to nie? Musisz najpierw otworzyć drzwi, przekręcić zamek od strony stancji,
później wyjść na zewnątrz i przekręcić od strony korytarza. One zamykają się
normalnie.
-
Aha. Dobra, spróbuję.
Jaka
to normalność? Normalnie byłoby w kolejności: wkładam - przekręcam - zamykam - wyjmuję.
A tutaj jest: wkładam - przekręcam - pozornie zamykam, wyjmuję - wkładam - pozornie
otwieram - zamykam - wyjmuję.
Prawie
jak zagadka Sfinksa. Zamiast czterech ruchów, osiem. Aż się spociłem. Ale było
warto, bo w sklepie obok czekały już na mnie słodziutkie babe... tzn. bułeczki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz