Piątek
wieczór. Niebo lekko zachmurzone, opadów brak, parówki już prawie ugotowane.
Słyszę skowyt dzwonka (pierwszy raz od ponad miesiąca). Odbieram. Z drugiej
strony tej śmiesznej szklanej szybki odzywa się mój kolega B. – Szykuj ręcznik,
bierz gacie na zmianę i lecimy na Koszalin. Chwila zastanowienia, mimowolny
przebłysk geniuszu. – Dobra, za 15 minut będę gotowy. Zamiast ręcznika i gaci
postanawiam zabrać ze sobą piekarza T., ponieważ koszalińskie puby interesują
mnie bardziej od miejskiej pływalni. Po czterdziestu dniach posuchy w końcu
nadeszła pora degustacji, a kto może znać się lepiej na degustacji, niż T.,
który pół swojego życia spędził na cukierni.
Mój
mączany przyjaciel zajmuje dość sporo miejsca na tylnym siedzeniu, ale nie
marudzę, bo on strasznie tego nie lubi. Poza tym mamusia zapakowała nam suchy
prowiant na drogę, więc jest całkiem sympatycznie. Wysiadamy w biegu na
pierwszych światłach, tzn. T. wysiada, a ja jadę dalej, bowiem na równoległym
pasie widzę policyjny radiowóz. T. nie widzi radiowozu, bo myśli już tylko o
kolorowych neonach, które wabią go ożywczym zapachem cudownego chmielu. Hura,
to już Koszalin.
B.
polecił nam taki jeden lokalik. Powiedział, że tam wszyscy siadają przy
wspólnym stole i można kogoś ciekawego zapoznać. Brzmiało dość zachęcająco.
Niestety tylko brzmiało. Zanim znaleźliśmy domniemany „raj” na ziemi minęła
blisko godzina. Piekarz T. udał się na krótkiego dymka, wrócił z dobrymi
wiadomościami. Siedem samotnych kobiet stoi u bram „świątyni dumania”. Czekam w
wielkim napięciu. No cóż, tego mogłem się spodziewać. Średnia wieku wybranek
mojego mączanego przyjaciela to jakieś 50+.
W
celu ratowania wieczoru dzwonimy do wojskowego K. Polskie siły zbrojne nigdy
nie nawalają. Nie inaczej było tym razem. K. zabiera nas do browaru z
prawdziwego zdarzenia. Za takim smakiem tęskniłem całe wakacje.
Morał
z tej wyprawy jest całkiem banalny, mączany przyjaciel to przewodnik marny. W
rady wojskowego trzeba wtenczas ufać, a na białą piankę będziecie wnet chuchać.